8 maja 2013

Majorka 24-30.04.13

W marcu panowie zajęli się szukaniem tanich lotów na tydzień przed majówka. Po całym dniu kombinowania kupili bilety na Gdańsk-Torp-Palma-Haugesund-Gdańsk, wyszło aż 6 dni na Majorce! A wszystkie loty zsumowane wyniosły nas 89zł za osobę.

Plan był następujący, idziemy brzegiem morza w stronę południowego wschodu. Śpimy pod namiotem. Spędzamy parę dni na plaży Es Trenc, wędrujemy sobie dalej i potem autobusem lub stopem jedziemy do Palmy tak by cala niedziele zwiedzac.

Dzień 1
O 3 rano schowaliśmy jedzenie do wcześniej już spakowanych plecaków i wyruszyliśmy do Trójmiasta. Wylot z Gdańska mieliśmy po 6. Więc już po 5 stawiliśmy się na lotnisku i oczekiwaliśmy naszego lotu. Odprawa przeszła szybko, pracownik jedynie spojrzał na nasze plecaki i nas przepuścił bezproblemowo. Lecieliśmy wizzair'em. W Torp mieliśmy ok 4 godziny czekania na kolejny lot. Całe szczęście było tam wifi, więc mieliśmy zajęcie. Przed lotem usłyszeliśmy polski język, okazało się, że dużo Polaków leci na Majorkę. Bagaże sprawdzali każdemu. Niemiły facet kazał wsadzać do kosza nawet małe plecaki i nie podobało mu się, jak torba wchodziła dosyć ciężko.
 



Popołudniu zjawiliśmy się na wymarzonej Majorce. Lotnisko na Palmie jest ogromne, by wyjść z niego musieliśmy pokonać sporo ścieżek. W końcu po 20minutach wyszliśmy na zewnątrz, niestety nie było zbyt upalnie, jak się spodziewaliśmy. Udaliśmy się na autobus i pojechaliśmy nr 21 do Arenalu. Bilet w jedną stronę to 2,50euro. Chcieliśmy znaleźć autobus do Cala Pi, by tam gdzieś rozbić namiot, lecz się okazało, że nie kursuje. Postanowiliśmy iść na pieszo bo według Mateusza to tylko 10km. po wyjściu z miasta i dotarciu na główną drogę po kilku próbach złapaliśmy stopa. Zatrzymał się młody, bardzo sympatyczny Hiszpan. Mimo, że nie było mu po drodze podwiózł nas najpierw do jednego przystanku potem drugiego, i wytłumaczył, że autobus nie kursuje dzisiaj. W końcu stwierdził że sam nas podwiezie. Od krzyżówki, z której nas zgarnął do Cala Pi było aż 19km. Gdy dotarliśmy na miejsce podziękowaliśmy mu ładnie i poszliśmy w poszukiwaniu miejsca na nocleg. Przy brzegu wszędzie były ogromne skały i twarde podłoże, zaniepokoiło nas to bo mieliśmy ze sobą plastikowe śledzie.




Po długich poszukiwaniach znaleźliśmy w końcu miejsce na rozbicie namiotu, wszystko pięknie ładnie aż do momentu pierwszego hiszpańskiego deszczu. Zaczęło tak padać, że nie można było siedzieć w namiocie bo zaczynał przemakać. Wiedzieliśmy, że zaraz będzie wszystko mokre. Postanowiliśmy się szybko zwinąć i iść do miasta. Okazało się to o wiele trudniejsze niż nam się wydawało. Robiło się co raz ciemniej dookoła pola, krzaki. Uratowała nas latarka, dzięki niej szliśmy jakimiś ścieżkami. Po około dwóch godzinach doszliśmy do końca ścieżki. Przed naszymi oczami ukazała się wysoka brama! Jak to przejść? No, nic idziemy wzdłuż muru w końcu gdzieś musi się on kończyć. Po kilku minutach wędrówki stwierdziliśmy, że najlepszym sposobem będzie przejście przez ten mur i szybko przebiegniemy do ulicy. Jesteśmy w małej miejscowości zwanej Vallgomera, krążyliśmy po niej dosłownie przez całe dwie godziny. Nie wiedzieliśmy jak się przedostać do Cala Pi. Przeszliśmy całe miasteczko prawie 4 razy, aż w końcu skręciliśmy gdzieś gdzie jeszcze nie byliśmy i okazało się, że idziemy w stronę naszego celu. Przestało padać. Wiemy, że z Cala Pi autobusy nie kursują w dni powszednie, więc jedynym wyjściem jest się dostać do innego miasta. Nie tracąc czasu stwierdzamy, że idziemy bo i tak dzisiaj nie będziemy spać. Najgorsza rzecz jaką zrobiliśmy na Majorce! Spotkała nas burza, nie ma gdzie się schować do najbliższego miasta jeszcze sporo km. Nikt nie jedzie główną drogą, a nawet jakby jechał to kto by chciał nas zabrać w nocy na stopa? Około godziny pierwszej w nocy widzimy samochód! Okazuję się to policja. Zatrzymali się, pytają co my tu robimy. Gadali jeszcze gorzej po angielsku niż my (da się?). Stwierdzili, że nie są nam w stanie pomóc. Cóż odwracamy się i idziemy dalej, cali przemoknięci. Po kilku chwilach podjeżdżają do nas i mówią, że nas podwiozą do miasta. Zadowoleni wsiadamy do hiszpańskiego radiowozu. Zostawiają nas w Arenalu. Wszystko pozamykane. Siadamy na schodach i czekamy na poranek, z nadzieją na słońce, które jak się później okazało było przez 15 minut naszego pobytu. Jest nam strasznie zimno, nie wiemy co z sobą zrobić.

W końcu jeden z chłopaków wpada na pomysł spędzenia nocy w Hostelu oczywiście na recepcji. Wiemy, że do 7 rano nikt nie pracuje. Udało nam się trochę ogrzać. Tak spędzamy pierwszą noc na "ciepłej, słonecznej" Majorce.

Dzień 2
Po 6 wyszliśmy niezauważeni z hostelu. Cała nasza trójka była w okropnej formie, odciski spowalniały nas, zakwasy blokowały nasze ruchy a mokre ubrania dopełniały całą tę sytuację. Do otwarcia wypożyczalni samochodów zostały jeszcze ponad 2 godziny. Ledwo ruszając nogami dotarliśmy pod lokal, który o dziwo był otwarty! Szczęśliwi, bo w końcu los się do nas uśmiechnął, weszliśmy i zamówiliśmy herbaty, każda za 1.20 euro. Bardzo miła pani podała nam dwa dzbanki herbaty, mleko i filiżanki. Mimo naszych obaw, że nie będziemy mogli siedzieć tutaj aż do 9, po chwili okazało się, że do lokalu przychodzi mnóstwo ludzi by wypić parę głębszych. Więc właścicielka nawet nie zwracała na nas uwagi. Jednak najbardziej uszczęśliwiły nas suszarki do rąk w łazience. Co jakiś czas jedna osoba z nas wychodziła do łazienki suszyć przemoknięte ubrania i się umyć. Gdy byliśmy wysuszeni i odświeżeni, zaczęła dochodzić 9:00. Posprzątaliśmy ze stołu podziękowaliśmy przemiłej właścicielce i poszliśmy wynając auto. Bez większych problemów wynajęliśmy fiata pandę za 68 euro na 3 dni. Dopłaciliśmy też ubezpieczenie 6euro za każdy dzień.

Soller
Nasz plan zwiedzenia południa wyspy musieliśmy anulować, wiedzieliśmy też, że marzenie o leżeniu na plaży Es Trenc też się nie spełni. Plan B polegał na wybranie się na północny-zachód. Mając już auto wybraliśmy się w drogę do Soller. Po drodze zatrzymaliśmy się na zakupy w Lidlu, gdzie ceny były o wiele niższe niż w zwykłych sklepach. Do Soller można dojechać tunelem, ta droga na pewno jest krótsza jednak przejazd kosztuje parę euro, oraz zakrętami pod górę. Wybraliśmy tą drugą opcję. Pogoda niestety nie była za piękna, piękne widoki były przysłonięte mokrą szybą.

Po dotarciu na miejsce, nie mogliśmy sobie odmówić paru soczystych pomarańczy, które na drzewie uśmiechały się do nas.


Gdy pogoda się uspokoiła, kulejąc, wybraliśmy się na miasto. Miasto bardzo urokliwe, można spotkać jadącą zabytkową kolejkę i zrobić zdjęcie w jednej z wąskich uliczek.





Zmęczeni wybraliśmy się w drogę do Klasztoru Lluc (30km od Sollera), z nadzieją, że może znajdzie się tam gdzieś miejsce, gdzie będziemy mogli zatrzymać auto i się przespać. W trakcie jazdy strasznie się rozpadało, droga nam się dłużyła aż przysnęliśmy. Kierowca, czyli Mateusz został sam i pokonał krętą i wąską drogę w trakcie deszczu. Obudziliśmy się przed dojazdem na miejsce. Upierdliwy deszcz i brak miejsca na postój (parkingi płatne) zniechęciły nas od wychodzenia z samochodu. Z bólem serca postanowiliśmy, że wracamy z powrotem do Soller. Wybraliśmy się do Port de Soller i zaczęło się jeżdżenie w kółko w poszukiwaniu plaży. W końcu zapytaliśmy się ludzi i dotarliśmy na plaże. Początkowym planem było wskoczenie do morza i umycie się oraz wypranie ciuchów. Niestety woda była bardzo zimna! Mateusz odważył się i wszedł do wody. My umyliśmy się wodą z butelki przy samochodzie. Jadąc dalej samochodem zauważyliśmy, że mam ogromnego kleszcza na dekolcie. Uwierzcie, że ten z porównaniem do polskich kleszczy był ogromny!! Panowie stwierdzili, że boją się mi go wyciągnąć i zaczęło się szukanie lekarza. Trafiliśmy do kliniki, w której byśmy musieli zapłacić 60euro za wizytę. Zrezygnowani wracaliśmy do samochodu, gdy usłyszeliśmy polski język. To była nasza ostatnia deska nadziei. Trafiliśmy na Polkę, która wyciągnęła mi to paskudztwo (Jestem bardzo jej wdzięczna!). Odetchnęliśmy z ulgą i wybraliśmy się w drogę do Valdemossy. Na noc zaparkowaliśmy auto na obrzeżach miasta, niedaleko jakiegoś domu i poszliśmy spać w zaparowanym samochodzie.


Dzień 3: Valdemossa
Rano pojechaliśmy zobaczyć miasto, na początek dnia kupiliśmy sobie bagietki w markecie dwie za 89centów. I Odjechaliśmy kawałek od centrum i przystanęliśmy przed cmentarzem (jedyny darmowy parking w okolicy). Zjedliśmy śniadanie i łapaliśmy ulotne promienie słońca. Gdy zaczęło się lekko chmurzyć i po bagietkach zostały jedynie okruszki, postanowiliśmy wybrać się na miasto. Zwiedzić każdą małą uliczkę a że nogi już nas tak nie bolały to mogliśmy sobie pozwolić na długi spacer.









Po zwiedzaniu zaczęliśmy polować na wifi by poszukać w internecie miejsca, które warto zobaczyć w pobliżu, ponieważ już został nam tylko jeden dzień z autem. Po długim szukaniu, gubieniu zasięgu i wymyślania haseł, znaleźliśmy darmowe wifi pod jakaś kawiarenką.
Plan był następujący w drodze do Arenalu (gdzie wynajęliśmy samochód) poszukamy posiadłości mauretańskich zwanych Raixa i ogrodów z fontannami.

Port de Valdemossa
Popołudniu wybraliśmy się do Port de Valdemossa. Droga do tego portu była jeszcze węższa niż te które dotychczas widzieliśmy. Do dotarciu na miejsce okazało się, że nie ma tu za dużo do roboty. Całe szczęście nie padało. Porobiliśmy zdjęcia i wybraliśmy się w drogę powrotną.



W Valdemossie ponownie zatrzymaliśmy auto na uboczu i poszliśmy spać.


Dzień 4: Raixa
Gdy znaleźliśmy się przed murem, który oddzielał nas od tego starożytnego miejsca, była straszna ulewa. Przesiedzieliśmy w aucie około godziny. Gdy deszcz malał koło nas stanęły dwa inne samochody. Obserwowaliśmy ludzi , którzy wyszli z samochodu i krążyli przed wejściem. Zdziwiliśmy się, że nie wchodzą. Gdy deszcz całkowicie ustąpił, podeszliśmy do muru i okazało się, że w sobotę zamknięte. Trzeci dzień pechu. Mogliśmy jedynie popatrzeć z daleka na budowle, będące w oddali.



Musieliśmy ruszyć dalej, bo do 19 trzeba było oddać auto. W Palmie, zauważyliśmy wielki cmentarz, musieliśmy się zatrzymać. Chcieliśmy zobaczyć co on ukrywa za swoimi wielkimi murami.






Wpletliśmy w drogę powrotną jeszcze arenę do corridy w Palmie. Podekscytowani tak piękną budowlą, postanowiliśmy, że możemy wydać nawet 7euro/os za wejście. Jednak po wyjściu z auta i obejściu zabytku dookoła, zobaczyliśmy, że nie ma nigdzie wejścia. Z nadzieją zagadaliśmy do pani, która przechodziła z psem. Jednak ona wyjaśniła nam, że ten obiekt nie jest otwierany dla turystów. Miejscowi organizują w nim czasami różne imprezy. Tak pozostało nam patrzenie przez bramę.





Jeszcze tylko zakupy w Lidlu i jedziemy do Arenala.



W Arenalu tracimy godzinę na znalezienie miejsca, w którym wynajęliśmy auto. Każda uliczka wygląda tak samo. Gdy w końcu trafiamy na miejsce, potrzebujemy jeszcze kwadransa by znaleźć miejsce na zaparkowanie auta. Pakujemy rzeczy, które latają w pojeździe i idziemy na spacer.





 

Po spacerze idziemy do wypożyczalni, oddajemy kluczyki i zabieramy plecaki z bagażnika. Udajemy się na przystanek autobusowy i jedziemy zająć miejsce na nocleg na lotnisko. Niestety nie ma na lotnisku wifi ale są chociaż kontakty, by podładować telefony. Rozbijamy obóz na 1piętrze koło policji i dosyć szybko idziemy spać.

 

Dzień 5: Palma de Mallorca
Rano gdy się obudziliśmy, przed naszymi oczami widniała piękna, nowa i duża butelka wody. Ktoś nam podarował miły prezent. 


Po śniadaniu i porannej toalecie wybraliśmy się autobusem nr 1 do Palmy.


Plan: Cały dzień chodzenia po mieście, sugerowanie się mapką.



























Po zwiedzaniu wybraliśmy się w poszukiwaniu supermarketu. Musieliśmy się zaopatrzyć w jedzenie na poniedziałek i wtorek w Norwegii. Po wyjściu z centrum miasta szybko sie zorientowaliśmy, że coś jest nie tak. wszystkie sklepy były zamknięte razem z tym do którego dążyliśmy.


Doszło do nas, że tutaj w niedziele sklepy są zamknięte. Przeszliśmy z 3km z nadzieją, że Lidl będzie otwarty jednak pani, która spytaliśmy o lokalizację sklepu powiedziała, że dzisiaj jest zamknięty. Zaczęliśmy rozważać opcję ponownego przyjazdu do Palmy na drugi dzień jednak bilet w jedną stronę wynosi 2,5euro i by nie było nas stać. Całe szczęście wracając do centrum, zauważyliśmy otwarty niby supermarket. Co do czego bardzo mało jedzenia było w nim, ale udało nam się zrobić zapasy na te dwa dni. Wróciliśmy na lotnisko. Byliśmy już gotowi do noclegu i pobytu na lotnisku w Haugesung.


Dzień 6 i 7
Po kolejnej nocy na lotnisku, odprawiliśmy się dopiero 4 godziny przed lotem i trafiliśmy do Mcdonaldu i mogliśmy w końcu korzystać z darmowego wifi. W samolocie do Norwegi nie było żadnych Polaków poza nami, do tego było dosyć mało osób. Raynair nie sprawdzał bagaży i bezproblemowo znaleźliśmy się na pokładzie samolotu.

Haugesund -lotnisko
Gdy zobaczyliśmy lotnisko, to nie mogliśmy uwierzyć własnym oczom. Wiedzieliśmy, że jest to dosyć mały budynek ale nie spodziewaliśmy się, że aż tak. Nie było nawet gdzie rozłożyć materaca by się przespać przed godziną zamknięcia, gdzie będziemy musieli wyjść na dwór, gdzie jest 5 stopni. Jednak postanowiliśmy zagadać babkę pracującą tutaj czy nie możemy spać na lotnisku. Gdy powiedzieliśmy, że mamy lot na drugi dzień wieczorem, poleciła nam porozmawiać z panami w pomarańczowych kurtkach. Pan za to powiedział, że musi porozmawiać z ludźmi zostającymi tej nocy na lotnisku. Po jakimś czasie przyszedł jeszcze inny facet informując nas "It's good. You can stay here tonight.". W końcu los się do nas uśmiechnął! Pożegnaliśmy się z myślą spania na dworze. Pracownik lotniska zaprowadził nas do sali, gdzie się odbiera bagaże i powiedział, że będziemy tu spali. Była tam też łazienka i drzwi które zostały zablokowane, że mogliśmy wychodzić na zewnątrz ale nikt nie mógł wejść do środka. Rozbiliśmy nasz obóz, ogarnęliśmy się i poszliśmy spać.




Obudził mnie dzwonek, informujący, że zaraz wyjadą bagaże. Spakowaliśmy nasz dobytek i udaliśmy się do odlotów i tam co dwie godziny podawaliśmy swój nr tel, na który przychodził sms, by mieć darmowy internet. Popołudniu gdy znudziło nam sie granie na telefonach i przeglądanie internetu poszliśmy wzdłuż szosy z nadzieją, że może dojdziemy nad morze, bo z samolotu widzieliśmy fajne widoczki. Jednak nie doszliśmy tam gdzie chcieliśmy. Po 3 km zawróciliśmy.



 Na chwile wyszło słońce. Polecieliśmy na Majorkę w poszukiwaniu słońca a pojawiło się dopiero tu.




Wieczorem, odprawiliśmy się, znowu nie sprawdzali bagaży. W samolocie było pełno Polaków wracających z pracy. Większość podpita i szczerze lepiej się lata z obcokrajowcami. Samolot był pełny.




Po 22 wylądowaliśmy w Gdańsku i tak zakończyła się nasza przygoda z deszczową Majorką i słoneczną Norwegią. Czy jesteśmy zadowoleni? Oczywiście, rzadko kiedy jedna wyprawa daje tyle atrakcji i adrenaliny. Czy wrócimy kiedyś na Majorkę? Nie w najbliższym czasie, może kiedyś jak będzie na 100% słońce.

Koszt podróży:
4 loty - 89zł/os
samochód - 86euro + paliwo - 40euro
jedzenie - 15 euro/os
parking w Gdańsku - 65zł

4 komentarze:

  1. Ja bym raczej zasugerował nagłówek 'w poszukiwaniu internetu' bo widzę, że bardzo wam doskwierał jego brak.

    OdpowiedzUsuń
  2. Wakacje <3

    Trafiłam tu z Vinted :)
    Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
  3. Kolejna ciekawa podróż, której zazdroszczę :) Jestem pod wrażeniem, że podróżujesz tak tanio!

    OdpowiedzUsuń
  4. 43 year old Senior Editor Jamal Siney, hailing from Revelstoke enjoys watching movies like "Outlaw Josey Wales, The" and Jogging. Took a trip to Longobards in Italy. Places of the Power (- A.D.) and drives a Defender. idz teraz

    OdpowiedzUsuń